literature

Challenge 3 - Worek kosci

Deviation Actions

Acilya's avatar
By
Published:
123 Views

Literature Text

Pewnego dnia staremu Robertowi jakiś wędrowny sukinsyn ukradł psa. Był to jego ulubiony pies i Robert bardzo go sobie cenił, a poza tym i tak nie miał w planach niczego, co mógłby nazwać sensem życia, drogą ku obranym celom ani nawet zapełnianiem pustki egzystencjalnej – tak więc Robert podążył za złodziejem.
    Tak zaczęła się ta historia. Jak się skończyła? Tego powiedzieć nie mogę, gdyż jeszcze to nie nastąpiło. Zacznijmy więc od jej środka (choć rozpoczynającego się słowami początku), który mógłby brzmieć tak:
    Dawno temu (lub wiele lat w przyszłość, któż to mógłby wiedzieć?), w odległej krainie (a może nie tak bardzo odległej, kto wie) nadeszło lato. Strudzony wędrowiec podążał traktem w prażącym słońcu, co jakiś czas przystając, by chwilę odpocząć – albowiem był to człowiek stary i zmęczony życiem. Szedł zgarbiony, a na plecach niósł skórzany worek, z którego przy każdym jego kroku dochodziło ciche grzechotanie.
    - Na co to staremu człowiekowi przyszło, nie sądzisz – rzekł staruszek jakby do siebie, pociągając się za siwą brodę i stękając ciężko. – Zachciało się wycieczek, zamiast usiąść i pogodzić się z losem.
    Staruszek pociągnął nosem, potarł go palcem, wciągając głośno z powrotem jego zawartość. Mężczyzna był bardzo nieurodziwy, jego twarz pokrywało mnóstwo krost, liszajów oraz bardzo gruba warstwa brudu. Jego długie siwe włosy i równie długa broda były splątane i związane kawałkami sznurka, by nie przeszkadzały Robertowi w marszu. Niewiarygodnie jasne niebieskie oczy patrzyły bystro spod groźnie nastroszonych, krzaczastych, białych brwi. Staruszek zatrzymał się, westchnął, beknął, wyciągnął z kieszeni bardzo sfatygowanego i od dawna (a może nigdy?) niepranego płaszcza jabłko. Wgryzł się w nie zachłannie, siadając pod przydrożnym drzewem. Sok ściekł mu po brodzie, gdy mężczyzna zaczął mlaskać. Zdjął sfatygowany kapelusz z głowy oraz worek z pleców. Położył tobołek go obok siebie i pogładził go dłonią, jedząc jabłko.
    - I tylko to po nas zostaje, przyjacielu. Worek kości, nic więcej, nie sądzisz – westchnął, odgryzając kolejny kęs owocu z głośnym mlaskaniem. – Tak jest, tak jest… I tylko przyjaciela trzeba mieć, co by zadbał, byś spoczął spokojnie tam, gdzie życie całe spędziłeś, nie sądzisz. Jeszcze długa droga przed nami, przyjacielu. Ale gdy już dotrzemy na miejsce, gdy już dotrzemy do domu, odpoczniesz w spokoju w ziemi, po której stąpałeś całe życie, na której smutki swe snułeś i radości przeżywałeś. Tak jest, przyjacielu, nie sądzisz. – Staruszek westchnął po raz kolejny, wyrzucając ogryzek jabłka w krzaki. Nie wstał jednak, skończywszy posiłek, lecz siedział w cieniu, rozkoszując się chwilowym chłodem. – A ja, mój przyjacielu, spocznę obok ciebie, umrę także, tak jest, bo już dość mam tego żywota ciężkiego. Położę się obok ciebie, kości twych, i umrę, tak jest, bo mnie już nikt nie pozostał, co by mi towarzystwa w tym żywocie marnym dotrzymał, ani nawet co by pogrzebać mnie mógł.
    Staruszek podniósł się ciężko, zachwiał się, lecz utrzymał równowagę, chwytając się nisko wyrastającej z pnia gałęzi. Podniósł worek, założył kapelusz i wyszedł na trakt, mrużąc oczy od słońca.
    - Czas ruszać w drogę, mój przyjacielu, tak jest, nie sądzisz – mlasnął i pociągnął nosem, chwiejąc się przez chwilę. – Zachciało się staruszkowi wyprawy. Ale cóż zrobić, chatkę małą mam, jem to, co w ogródku wyhoduję i co upoluję czasami, królika czy wiewiórkę, tak jest. Synowie moi ograbili mnie z całego gospodarstwa, z całego dobytku, i tylko ta chatka mi została, po co więc żyć tam bez celu żadnego? Tropić umiem, więc ciebie, przyjaciela jedynego, odzyskać musiałem po prostu, tak jest. Umrę przy tobie, tak jest, przy tobie umrę, przy twoich kościach, nie przy synach moich zdradzieckich, tak jest…
    Robert szedł dalej powolnym krokiem. Trakt biegł przez łąki i pagórki, gdzieniegdzie rosło drzewo, a w oddali widać było las. Droga jednak nie wiodła w jego stronę, lecz skręcała w lewo, gdzie leżało jezioro. Robert ucieszył się na możliwość rychłej ochłody nad wodą.
    - Zaraz będziemy nad brzegiem, tak jest. Mój przyjacielu, tak bardzo lubiłeś wodę… Choć nigdy nie zapuszczałeś się tak daleko, podobnie jak ja. Ale mam kompas tutaj i mapę także – staruszek postukał się w skroń. – Trafimy do domu, tak jest.
    Staruszek dotarł do jeziora, westchnął głęboko i spojrzał w dal, gdzie, po jego drugiej stronie, wznosił się las iglasty. Przez najwęższą część jeziora wiodła grobla. Robert przykucnął tuż przy jej początku, na brzegu jeziora, zanurzył zgrabiałe dłonie w wodzie i chlusnął sobie nią w twarz.
    - Ach, jak dobrze, nie sądzisz – mruknął.
    Mężczyzna napełnił też bukłak, a następnie podniósł worek z kośćmi i ruszył przez groblę. Wał był zarośnięty trawą i mimo, że staruszek nie widział podłoża, po którym szedł, natrafił stopami na coś dziwnego – spojrzał w dół, odgarnął butem trawę i ujrzał gruby metalowy pręt, a w niewielkiej odległości od niego – drugi.
    - Cóż to jest, mój przyjacielu? Nigdy się z takim czymś nie spotkałem – mruknął. – Ach, spędził człowiek całe życie w głuszy, w jednym miejscu, na jednej ziemi, i potem się dziwi, dziwi się, nie sądzisz – westchnął, i ruszył między dwoma prętami. Słońce prażyło mocno, a na grobli nie było nic, co dawałoby cień, jednak przyjemny powiew znad jeziora chłodził strudzone ciało wędrowca. Robert zatrzymał się na chwilę, nabrał w dłoń wody z jeziora, sięgając między zaroślami i napił się. Woda pociekła mu po brodzie i niżej, za brudne odzienie. Westchnął zadowolony.
    Nagle rozległ się okropny, przeraźliwie głośny dźwięk, gwizd, wycie. Powtórzył się kilka razy i ucichł, ale zaraz gdzieś w oddali, choć z coraz bliższej odległości, dało się słyszeć inny odgłos, donośne stukanie, zmieniające się z wielką szybkością w hałas. Robert podskoczył, serce jakby chciało mu się wyrwać z piersi, chwycił mocniej za uchwyt worka z kośćmi i zaczął rozglądać się nerwowo dokoła. Łoskot był coraz głośniejszy i głośniejszy. Staruszek nie wiedział, co ma zrobić, nie mógł się ruszyć, stał tylko i patrzył to w jedną, to w drugą stronę.
    Wtem, dobiegające ze strony, z której wszedł na groblę, ujrzał światło, bardzo jasne. Stał, patrząc na nie z otwartymi ustami, a ono zbliżało się i zbliżało coraz bardziej. Ziemia pod stopami Roberta zaczęła drżeć. „Apokalipsa, nadchodzi koniec świata, już nie żyję, nigdy nie spocznę w swej ziemi, nigdy nie wrócę do domu"… - zaczęły mu przelatywać przez głowę ponure myśli. Nie miał siły wydusić z siebie słowa, stał tylko i patrzył w światło. „Może Bóg jednak istnieje", pomyślał. Pewnie zacząłby się modlić, gdyby wiedział jak. Nagle zrozumiał, jak czuje się zając w potrzasku. Czuł się sparaliżowany – od języka aż pod palce u stóp.
    A tymczasem światło zbliżało się, było już na brzegu jeziora, a hałas i wzmożone drżenie pod stopami mężczyzny przybierały na sile. Zobaczył, że światło jest przyczepione do jakiegoś dużego kształtu, który powiększał się i powiększał… A staruszek stał na środku grobli, na rozstawionych nogach, z otwartymi ustami i jedną dłonią zaciśniętą na worku z kośćmi, i nie mógł się ruszyć. Zresztą nawet gdyby mógł, gdzie miałby uciec? Taka potęga, taki hałas, takie drżenie, takie światło, taka prędkość… Był gotów umrzeć, bo nie wyobrażał sobie, jak miałby dalej żyć po ujrzeniu czegoś takiego i zetknięciu z taką wielką, niepoznaną siłą.
    Jednakże gdy znów usłyszał to zatrważające, głośne wycie, tym razem o wiele głośniejsze, coś w nim pękło – i miał nadzieję, że nie były to bębenki w uszach. Ocknął się, znów poczuł mięśnie w swoim ciele, choć myśli nadal przepływały przez niego jak woda przez sito. Zacisnął mocno palce na worku z kośćmi, spoglądając w oczy potwora. Jasne światło go oślepiło, było już tak blisko, tak bardzo blisko, widział zarysy kształtu tuż za nim, obłe, kanciaste, wielkie coś… ale jego umysł nie rejestrował żadnych nowych informacji, ziemia drżała mu pod stopami tak mocno, że prawie się przewrócił, światło – a raczej, jak teraz spostrzegł, trzy światła – zaglądało mu w oczy i zakamarki jego duszy, był już gotów oddać ją całą, umrzeć, zostać unicestwiony, zniszczony, zbawiony, czy cokolwiek, co miało się z nim stać, gdy nagle…
    Poczuł, że skacze w bok, a potem była tylko ciemność, cisza i chłód. „Jestem w wodzie" – zrozumiał po chwili, mimo ciężkiego szoku, jaki przeżył. „Dobrze, że umiem pływać" – przyszła mu do głowy kolejna oczywista, dziecinna myśl. Jego głowa wynurzyła się na powierzchnię, wziął głęboki oddech, serce waliło mu tak szybko. Na wodzie tworzyły się fale, powietrze drżało, wypełnione przeraźliwym hałasem… a przed nim mknęło TO COŚ. Widział jakieś koła, metal, czerwień i okna. Machina – skądś wiedział, że jest to machina i że służy do transportu – przesuwała się z ogromną szybkością. Wielokrotnie dłuższa niż największy wóz, jaki kiedykolwiek widział, ale nie była zaprzężona do koni ani wołu, jak więc się poruszała, i to z tak zawrotną prędkością…? Staruszek unosił się na wodzie, zaciskając palce na worku z kośćmi, przyglądając się z mieszaniną strachu i zakłopotania przemykającemu obok niego ogromnemu wozowi, wywołującemu takie zakłócenia w przyrodzie. Włosy i broda powiewały mu dokoła głowy, rozsiewając wokół kropelki wody, czuł na twarzy gorący podmuch, a zęby mu drżały. Był przerażony, tak przerażony, że osiągnął już chyba maksymalny poziom strachu i teraz nie czuł nic.
    Nagle w jednym z przemykających szybko okien dostrzegł postać ubraną w zielony płaszcz z kapturem. Widział już wcześniej tę postać, widział ją! Teraz jednak zniknęła mu z pola widzenia, zanim zdążył się jej przyjrzeć. Może mu się przywidziało, może to efekt szoku, jaki niewątpliwie przeżył…
    Machina zniknęła za horyzontem i zapadła dziwna cisza. Świat był taki spokojny, aż trudno było uwierzyć, że coś takiego miało miejsce dosłownie przed chwilą… a może tak naprawdę nie miało?
    - Może stary człowiek zaczyna wariować, nie sądzisz – mruknął Robert pod nosem. Podpłynął do grobli, położył na ziemi worek z kośćmi i sam się na nią wdrapał. Położył się płasko na ziemi, oddychając szybko. Było mu zimno. Sądził, że był to częściowo efekt przebywania w zimnej wodzie, a częściowo szoku.
    - A ten człowiek, przyjacielu… - mruknął. – Ścigałem go, tak, długo go ścigałem, by odzyskać jedynego towarzysza życia, aż zgubiłem ślad i znalazłem tylko kości, tylko twoje kości, przyjacielu, ach. – Stary człowiek zakrył twarz dłońmi. Wciąż oddychał szybko, a jego palce dygotały. – Nie chciałem zemsty, nie, chciałem tylko odpocząć, wrócić, byłem zmęczony… Zresztą co ja, staruch, mógłbym zrobić, nie sądzisz. A ty, mój przyjacielu, zasługujesz na godny spoczynek, więc wrócimy do domu i ofiaruję ci go.
    Zmrużył oczy, słońce raziło niemiłosiernie. Przymknął powieki… a gdy je uniósł, wszystko, co się zdarzyło, wydało mu się takie nierealne. Nie wiedział sam, ile czasu tak leżał, ale słońce już zachodziło. Gdy się ocknął, zerwał się na nogi od razu, gdy tylko przypomniał sobie, co się wydarzyło. Bał się nadejścia kolejnej machiny. Musi uciec z tej grobli. Był jeszcze trochę mokry i szczękał zębami, wstał z trudem. Było mu zimno, choć panował upał i niesamowita duchota.
    - Rozpalimy ognisko, tak jest – rzekł, zarzucając sobie worek na plecy i ruszając w kierunku brzegu jeziora.
    Znalazł miejsce pod lasem dobre na ognisko, nazbierał chrustu i rozpalił ogień. Usiadł na pieńku i wpatrywał się w iskry, płomyczki, a w końcu duże płomienie tańczące, obejmujące się, zamykające gałęzie w pocałunku śmierci. Zapadał zmrok.
    Staruszek siedział przy ognisku, ogrzewając się, aż zrobiło się zupełnie ciemno. Siedział, wspominał… Rozmawiał z kośćmi przyjaciela, choć nigdy nie otrzymywał odpowiedzi. Las był ciemny, wiatr dął złowrogo, na niebie zaczynały zbierać się ciemne chmury na letnią burzę, gdzieś z oddali było już słychać jej złowieszcze pomruki. Stary Robert nie bał się jednak – czuł obecność swego przyjaciela, nie był sam. Nie straszne mu było nawet, rozmyte już, wspomnienie tajemniczego potwora z grobli…
    Rozmyślając tak, powoli zapadał w sen. Powieki ciążyły mu coraz bardziej i bardziej… Nagle w krzakach, tuż poza kręgiem światła rzucanego przez ogień, wydało mu się, że zobaczył jakieś poruszenie. Ale to pewnie tylko cienie tańczących płomieni albo jakiś zając… Jego umysł zarejestrował to, lecz nie przeszedł w stan czujności. Był zbyt zmęczony… zasypiał…
    Lecz stary Robert nigdy nie zapadł do końca w swój ostatni sen i nigdy też się nie obudził. Podczas, gdy staruszek oddalał się w kierunku krainy snów, z leśnej gęstwiny bezszelestnie wynurzyła się tajemnicza postać o twarzy ukrytej pod obszernym, ciemnym kapturem. Podeszła od tyłu do Roberta, a w jej dłoni coś błysnęło. Stary człowiek wybudził się nagle, czując zimno na gardle i pomyślał: „nigdy nie dotrę do domu i nie spocznę na własnej ziemi"… Krew trysnęła w płomienie, które zasyczały, przygasając. Robert już nigdy nie dokończy swej misji…
    Na niebie z głośnym trzaskiem pojawiły się splątane, zakrzywione linie błyskawic. Zakapturzona postać wyciągnęła rękę i złapała worek leżący na kolanach martwego człowieka. Trup osunął się na ziemię, a skaczące płomienie oświetlały jego twarz o potarganych, siwych włosach i rozchylonych ustach, które skrzywiły się okropnie w śmiertelnym grymasie. W jasnych oczach widoczny był wyraz smutku, rozpaczy i równocześnie – obojętności. W tęczówkach igrał ogień i odbijało się światło księżyca w pełni oraz błyskawic, co czyniło upiornymi oczy zmarłego.
    Postać w zielonym płaszczu jednak nawet na niego nie spojrzała. Odwróciła się i odeszła w las, pogwizdując, a w worku na jego plecach grzechotały psie kości.
© 2012
Wszystkich czytelników proszę o zostawienie opinii i konstruktywną krytykę.
Opowiadanie to zostało napisane przeze mnie w ramach akcji Challenge Pisarskie organizowanej przez :iconmunichlover:. Zapraszam do zabawy, tutaj znajdziecie zasady.

Użyte słowa-klucze: kości, pociąg, grobla, okno, ognisko, niedokończona misja.
© 2012 - 2024 Acilya
Comments2
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
MunichLover's avatar
Dziękuję bardzo za opowiadanie! Powoli dochodzę do siebie i zaczynam czytać teksty, bo poważnie - tych parę zalegających w zakładce coraz bardziej straszy swoją objętością.

Tekst mi się podobał. Masz bardzo przyjemny styl, chociaż przy opisie pociągu miałaś małą tendencję do rozwlekłości. Nie było to jednak zbyt uporczywe, bo sposobem opisu to wszystko jakoś nadgoniłaś :D Smutny jest los Roberta, bo w sumie zawsze mi się smutno robi, kiedy czytam o starych, zapomnianych i samotnych ludziach, którzy mają coś z sobą nie tak, jak tutaj - gadają z kośćmi. Chwali się jego postawa, że poszedł szukać swojego przyjaciela, a nie znaleźć nowego. Za to zastanawia mnie ten gość w zieleni - na cholerę mu kości :XD:
Z błędów, to wyłapałam jakieś powtórzenie ((...)staruszek postukał się w skroń. – Trafimy do domu, tak jest.
Staruszek dotarł do jeziora
(...)), nadmiar wtrąceń na początku (lubię wtrącenia, ale ich mnogość może drażnić) oraz wielość wielokropków (wielokropki tez lubię, ale parę razy są jednak zbędne). Są to bardzo drobne i na dłużą metę nie przeszkadzające błędy, więc można je łatwo wybaczyć :D

Dziękuję bardzo jeszcze raz za udział <3 Z chęcią przeczytam resztę tekstów, które mi podesłałaś <33

ps. Chwali się użycie polskiego imienia. Jakoś tak... swojsko się zrobiło :XD: